Z widniejącej pod recenzją cyferki nie należy wyciągać wniosku, że "Devs" to rzecz dla każdego. Twórcą serialu jest Alex Garland, mający na koncie "Ex Machinę"oraz "Anihilację" i nic dziwnego,
"Devs" to taki serial, w którym podczas długiej, natchnionej sekwencji montażowej jeden z bohaterów zaczyna znienacka recytować poezję. Inna postać początkowo nie rozpoznaje fragmentu, ale potem identyfikuje go przy czyjejś pomocy. Widz docelowy serialu albo momentalnie rozpozna, że cytat został zidentyfikowany błędnie, albo czym prędzej wygoogluje przytoczone wersy, żeby się tego dowiedzieć. Jeśli cię to nie interesuje, pewnie nie zainteresuje cię"Devs".
"Devs"to taki serial, w którym znajduje się scena wykładu uniwersyteckiego, podczas którego roztrząsane są skrajne interpretacje fizyki kwantowej. Dyskusja mieści się w granicach popularnonaukowej "fizyki dla żółtodziobów", ale idzie jednak krok dalej niż doktor Emmett Brown rysujący na tablicy dwie kreski. I jest ciut bardziej rzetelna. Jeśli cię to nie interesuje, pewnie nie zainteresuje cię"Devs".
Kolega pyta: czy"Devs"to ambitne science-fiction? To definicja ambitnego science-fiction, odpowiadam. Jeśli cię to nie interesuje, pewnie nie zainteresuje cię"Devs".
Odradzam nie po to, żeby się snobować, tylko w ramach szczerego ostrzeżenia: z widniejącej pod recenzją cyferki nie należy wyciągać wniosku, że"Devs"to rzecz dla każdego. Twórcą serialu jest Alex Garland, mający na koncie "Ex Machinę" oraz "Anihilację" i nic dziwnego, że"Devs"przypomina z grubsza połączenie obu. W roli głównej występuje zresztą znana z tamtych filmów Sonoya Mizuno. Konwencja też jest cokolwiek znajoma: kamera niespiesznie panoramuje wśród biurowo-laboratoryjnych przestrzeni, a sponiewierani przez życie bohaterowie malowniczo snują się, dyskutując o Big Data i stawiając Duże Pytania.
Fabularny pretekst jest niby sensacyjny: w tajemniczych okolicznościach znika programista wiodącej firmy technologicznej. Jego dziewczyna, Lily (Mizuno), postanawia odkryć, co się naprawdę wydarzyło. W sprawę zaplątany jest brodaty cyber-guru Forest (Nick Offerman), który z żałoby po śmierci córki uczynił paliwo dla swoich zawodowych poszukiwań. Dość powiedzieć, że firmę nazwał jej imieniem (Amaya), a na firmowym dziedzińcu postawił jej gigantyczny posąg, tyleż uroczy co upiorny. Garland traktuje jednak zagadkę kryminalną jako wymówkę do zajęcia się kwestiami dużo bardziej uniwersalnymi. Siłą rzeczy pytania "kto?" i "co?" szybko ustępują więc pytaniom w rodzaju "jak?", "po co?" oraz "preferujesz fizykę kwantową w interpretacji kopenhaskiej czy może wolisz wersję Everetta/Wheelera/Grahama?".
Jeśli ziewnęliście, czytając ostatnie zdanie, to nie gwarantuję, że"Devs"(albo reszta tej recenzji) nie zanudzi Was na śmierć. Gwarantuję jednak, że wypisy z historii literatury, filozofii i fizyki nie są tu byle sztuką dla sztuki. Garland wplata powyższe pytania w fakturę opowieści niezwykle misternie: tak, że jedne naturalnie wynikają z drugich. Dylemat naukowy ma więc reperkusje ideologiczne, które z kolei mają reperkusje psychologiczne, które z kolei mają reperkusje dramaturgiczne. Na tym polega dramat Foresta, który desperacko odrzuca teorię wielu światów, szukając potwierdzenia tezy, że świat jest pojedynczy oraz deterministyczny. Dlaczego? Bo jeśli faktycznie tak jest - cierpiący po stracie córki ojciec może być rozgrzeszony. W świecie bez wolnej woli nie ma przecież miejsca na poczucie winy.
Geneza tajemniczego projektu Foresta (czyli tytułowego "Devs") jest więc traumatyczna, osobista, skrajnie prywatna. Sęk w tym, że proces wprawiony przez niego w ruch będzie miał reperkusje jak najbardziej publiczne. Garland przemyca tu przestrogę: uważajmy, komu pozwalamy realizować marzenia. Albo: komu pozwalamy wyznaczać horyzont marzeń.
"Devs"opowiada przecież o świecie, w którym na piedestał wynosi się technologiczne bóstwa. Świecie, w którym kolejnych inżynierów-akuszerów czci się niczym proroków lepszego jutra. Ci celebrowani jak gwiazdy rocka technokraci pracują tymczasem w korporacyjnych, ponadpaństwowych strukturach, poza kontrolą prawa czy etyki. Tym bardziej "poza", że w ich tajnych laboratoriach powstają nieraz rzeczy, których nie objęto jeszcze myślą prawną czy etyczną. I oczywiście: w takim niezbadanym potencjale tli się nadzieja na Nowe. Tyle że ten nowy bóg może być zawsze gorszy od poprzedniego. Jak wiadomo, wiedza i władza to dwie strony tego samego medalu.
Nieprzypadkowo w tytule zakodowano łacińskiego "deusa" (wyłapał to wcześniej Marcin Stachowicz; pozdrawiam i przysięgam, że sam zauważyłem to niezależnie od niego; serial zresztą potwierdził ostatecznie naszą intuicję - ewidentnie great nerds think alike). "Genezą" serialu jest przecież kalambur, gra słów. Jeśli w "Ex Machinie"Garland opowiadał o człowieku bawiącym się w boga, teraz bierze na serio chwyt rodem z antycznego teatru i pokazuje człowieka, który usiłuje boga… stworzyć. Oto, całkiem dosłownie, "deus ex machina": bóg z maszyny. Biblia głosi, że Bóg wykreował człowieka "na swój obraz i podobieństwo". Garland pokazuje człowieka, który kreuje boga ze swojego "obrazu" i swojego "podobieństwa" - czyli z niezwykle wyrafinowanej symulacji.
A symulacje oczywiście mają to do siebie, że w którymś momencie zacierają granicę poznania i prawdy. Ot, klasyczny dylemat: czy symulacja idealna jest jeszcze symulacją? Garland chętnie eksploruje potencjał takich właśnie epistemologicznych i ontologicznych luster. Jego fabularne fraktale nieuchronnie wchłaniają więc w końcu również nas, widzów, osiągając poziom meta. Dla przykładu - taka scena:
"To robi Devs: film?" - pyta z lekkim rozczarowaniem jedna z postaci na widok devsowej symulacji. "To nie film", odpowiada jej Forest.
Okej, niby nie. Ale przecież ogląda się tę symulację właśnie jak film, czy może raczej - z racji jej epickiego "metrażu" - jak serial. Siedzisz sobie wygodnie i patrzysz w ekran, podążasz za tasiemcową "fabułą", doświadczasz "widzialności obcowania człowieka z materią". Binge-watching level tysiąc.
Czyżby zatem narracyjna matrioszka Garlanda skrywała w jednej przestrodze przestrogę kolejną? Na przykład: uważajcie, jakie seriale oglądacie? Uważajcie, jakie historie wpuszczacie do głowy? Uważajcie, jakim bohaterom pozwalacie się kształtować? Uważajcie, czym się w efekcie stajecie? Kto wie. W którymś ze światów taka interpretacja na pewno ma rację bytu (chyba, że odrzucicie teorię multiwersum, niniejszym utrudniając pracę krytykom filmowym).
Grunt, że"Devs"nie poprzestaje na (domniemanej) krytyce "serialozy". Garland daje też zdrowy przykład, jak wyróżnić się w coraz gęstszym multiwersum platform streamingowych. Bo prowokujący do domorosłego filozofowania intelektualny kontent nie jest tu wszystkim."Devs"to nie tylko wysokoprocentowy dyskurs, ale i wysokoprocentowe doznanie estetyczne. W świecie seriali skupionych głównie na przyczynowoskutkowej mechanice tak zwanego "stylu zerowego" rzecz wcale nieczęsta.
Widać to już na poziomie (braku) czołówki: każdy odcinek otwiera osobna impresja, która dyskretnie wprowadza nas w nastrój cyber-spleenu. Garland nie spieszy się, nie odkrywa od razu wszystkich kart. Wykorzystuje serialową przewagę czasu, budując gęstą atmosferę: kamera unosi się nad zamglonym krajobrazem, prześlizguje się po futurystycznej szklanej architekturze, śledzi z dystansu zamyślonych bohaterów. Nad wszystkim zawisa eteryczna ścieżka dźwiękowa, zbudowana nietypowo m.in na brzmieniu klarnetu. I trzeba chwili, by przestawić się na ten lunatyczny tryb. Początkowo kusi, by rozliczać"Devs"według klasycznych serialowych wytycznych (w kilku początkowych scenach dialogowych kilkakrotnie pomyślałem sobie: "aha, ekspozycja"). Ale im dalej w las, tym bardziej jasne staje się, że Garland gra w inną, osobną grę.
Równie osobna jest obsada, zbudowana albo z nieopatrzonych twarzy (znani raczej z drugiego planu Mizuno, Zach Grenier czy Alison Pill) albo z castingu "na kontrze". Nick Offerman jako Forest wymyka się komediowej szufladce: przybrawszy image hipisowskiego dziada, lawirując między życzliwą rezygnacją a desperacką obsesyjnością, buduje wielopoziomową, frapującą kreację. 22-letnia Cailee Spaeny wciela się w nastoletniego geniusza Lyndona - tak wdzięcznie, że mało kto pozna się na genderowym obsadowym twiście. Nawet Grenier - jako szef ochrony Amayi, Kenton - przekuwa swoją etatową fizjonomię urzędasa w coś nieoczekiwanie mrożącego krew w żyłach. Pill - w roli prawej ręki Foresta, Katie - też epatuje chłodem, roztaczając wokół siebie aurę protekcjonalnej pogardy. Ale i ona skrywa pod tą maską niespodziewane pokłady wrażliwości.
Największym zaskoczeniem jest jednak Mizuno, dotychczas grywająca raczej epizody. Tym razem aktorka pozostaje w centrum uwagi i dostaje trudne zadanie. Rola Lily wymaga bowiem dużo cierpienia w samotności, mówienia do siebie, przeklinania w ciszy, czystego "bycia" przed kamerą. Może właśnie dlatego Mizuno - z wykształcenia tancerka - daje sobie radę. Jest w końcu coś prawie-że-baletowego w tym, jak Garland ogrywa w kadrze jej postać, często w szerokim planie, wpisując jej kruchą sylwetkę w scenografię, pokazując jak przemieszcza się w przestrzeni albo zamiera w jakiejś asymetrycznej pozie. I nawet pewna aktorska sztywność działa na jej korzyść, dodając Lily rys hardości, bezkompromisowości. To ona jest w końcu grawitacyjnym centrum opowieści - i Mizuno utrzymuje pozycję.
W rezultacie, przy całej odlotowości"Devs", Garland nigdy nie traci kontaktu z ziemią. Może to gen scenarzysty każe mu pamiętać, że cały filozoficzno-estetyczny rozmach wart jest tyle, ile dźwigające go na barkach postacie. Oczywiście łatwo wytknąć mu intelektualny chłód i brak poczucia humoru (chociaż jest tu całkiem zabawna scena z ochroniarzem pani senator). Ale nie sposób zarzucić, by zapominał o człowieku - nawet przy swoich stricte posthumanistycznych zainteresowaniach."Devs"działa przecież i na "ludzkim" poziomie: to w końcu opowieść o żałobie - czy raczej żałobach. Elegijny, eteryczny ton jest więc jak najbardziej na miejscu, bo niemal każda z postaci przepracowuje tu jakąś stratę. Forest zmaga się ze wspomnianym poczuciem winy po śmierci córki. Lily nie godzi się na zniknięcie jej chłopaka. Jej były partner, Jaimie (Jin Ha), nie chce z kolei postawić kreski na ich niegdysiejszej miłości.
Zupełną niespodzianką jest zresztą siła, z jaką wybrzmiewa ten ostatni wątek. Wątek nienachalny, zbudowany z niedopowiedzeń, tęsknych spojrzeń i zatrzymanych w pół drogi gestów, z przełkniętych upokorzeń i niewyrażonych żalów, z niewerbalnej próby sił między dwójką ludzi, którzy kiedyś byli sobie bliscy. Wątek nominalnie drugorzędny: niby tylko budujący zaplecze dla bohaterów, by ci mogli skuteczniej wplątać się w inne, bardziej spektakularne afery. A jednak tętniący życiem, prawdziwy, wręcz wzruszający. To dopiero psikus: pod całą napuszoną dyskursologią Garlanda pulsuje sobie dyskretnie malutka, urocza love story. Jest serce w tej maszynie.
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu